Foto: Cockburn Libraries |
Podsumowując jakiś etap życia można się pokusić o różne wnioski. Często jest nim odpowiedź na bardzo proste pytanie: "Czy odniosłem sukces?".
Pytanie w swej konstrukcji bardzo proste, ale niezwykle zawiłe, jeśli chcemy odpowiedzieć sobie, czymże jest ten sukces? Jak go zmierzyć, ocenić, zdefiniować? Czy sukces jest tożsamy z uczuciem szczęścia? I tutaj zaczynają się schody. Im więcej takich pytań, tym trudniej odpowiedzieć na pytanie o nasz sukces.
Żeby osiągnąć jakikolwiek mierzalny sukces, koniecznych jest bardzo wiele wyrzeczeń. Jeśli chcemy wybić się ponad przeciętność, potrzebny jest czas. A czas, niestety, nie jest z gumy. Musimy dokonywać wyboru, czy poświęcimy go na to, czy na to. A jeśli na to drugie, to czy ten pierwszy cel nie będzie pokrzywdzony. Krótko mówiąc, cały czas jesteśmy zmuszani do dokonywania wyborów. Co ważne, wybór nie jest dobry lub zły, a jedynie optymalny. I to optymalny z naszej perspektywy, bo w tym, co robimy, dominuje egoizm.
O czym w ogóle mówię? Ano o tym, że łatwiej osiągnąć sukces będąc młodym, bez zobowiązań, najlepiej bez partnera. Wówczas nic nas nie hamuje i możemy podejmować różne decyzje, często bardzo odważne, których nigdy nie podjęlibyśmy mając zobowiązania. Przykładem niech będzie choćby rzucenie pracy, wyjazd zagranicę, otwarcie własnej działalności, żądania o podwyżkę, itp. Po prostu żyjemy sobie świadomością, że jak coś się nie uda, to świat się nie zawali. Ostatecznie rozpoczniemy wszystko od nowa.
Mając np. partnera (czy to żona, czy kochanka to już nie wnikam), dziecko i np. kredyt jesteśmy uwiązani. Żadna to nowość, prawda? Nie możemy podejmować decyzji, które nam się wydają dobre, bo... musimy pytać partnera, co o tym myśli, bank czy nam udzieli kredytu, itp., itd. Ogólnie mówiąc nie mamy komfortu działania.
Często np. prowadzenie działalności wymaga od nas dużego, często wręcz gigantycznego poświęcenia. Niejednokrotnie pisałem o tym, że sam musiałem poświęcić się pracy i to w wymiarze wyższym niż 8 godzin. Nierzadko w weekendy i w święta. Wszystko po to, by uszczęśliwić klientów, a co za tym idzie, mieć nadzieję na długą i owocną współpracę.
Foto: --Tico-- |
Za komuny, kiedy wszystko było łatwiejsze, życie rodzinne jakoś wyglądało (nie twierdzę, że było lepiej, ale patrząc z perspektywy życia rodzinnego, tak właśnie było). Pracowaliśmy sobie, wracaliśmy do domu i jakoś się kręciło. Bo wiedzieliśmy, że jutro też pójdziemy do tej pracy, i pojutrze i za rok też. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Martwimy się o każdy dzień, walczymy o każdą złotówkę, żeby móc zabezpieczyć swoją przyszłość (a często złodzieje i tak kradną nasz dorobek życia - vide Cypr). Frustracja narasta, wyścig szczurów trwa. A niejednokrotnie przecież podczas tego wyścigu szczurów ktoś z rodziny umiera, choruje i cała gonitwa traci sens.
Wróćmy do tytułowego pytania: ile jesteśmy w stanie zapłacić za odniesienie sukcesu? Czytając przeróżne książki (żeby nie cofać się daleko w przeszłość, np. ostatnia Tada Witkowicza "Od nędzy do pieniędzy" czy ta, którą obecnie się delektuję Victora Sperandeo "Vic trader") okazuje się, że cena może być bardzo duża - brak czasu dla rodziny. Może być też taka, jak w przypadku Jesse Livermore'a.
Trudno tak naprawdę znaleźć złoty środek, bo jeśli poświęcimy się w pełni rodzinie, to nie odniesiemy sukcesu. Będziemy przeciętniakami lub nawet poniżej. Będziemy żyć nierzadko skromnie, a nasze ambitne plany i marzenia runą niczym domek z kart, a sami staniemy się po jakimś czasie frustratami z etykietą osoby, której się nie udało, którą to sami sobie przykleimy. Przykładem może być mój ostatni tekst o pracy w korporacjach. Z drugiej strony, decydując się na karierę ryzykujemy utratę tego, co najważniejsze i co wydaje się fundamentem - rodziny. Często może nie bezpośrednio, ale np. poprzez kiepskie relacje z dziećmi, które nas rzadko oglądają; brak radości z wolnego czasu (np. w święta), bo myślami jesteśmy przy biznesie i przy tym, co wydarzy się po świętach, bądź też myślimy o tym, co się stanie z akcjami przez np. 2-3 dni wolnego, itp.
Warto zwrócić uwagę na jedną, dość ważną, moim zdaniem, rzecz. Chyba nie ma osoby, która osiągnęłaby jakikolwiek sukces bez poświęcania dodatkowego czasu. Nie da się osiągnąć sukcesu w 40 godzin tygodniowo. Po prostu jest to niemożliwe. Zarówno w inwestycjach, w biznesie, w sporcie. W niczym.
a moze znalezc partnera ktory bedzie nas rozumial, dazyl do tego samego co my
OdpowiedzUsuńDobre :).
Usuńto banał ale jedyna słuszna droga: trzeba znaleźć "złoty środek" żeby to wszystko pogodzić im ktoś bliżej się trzyma tego środka tym mu jest łatwiej i jego szanse rosną
OdpowiedzUsuńTrzymając się środka zawsze będziemy przeciętniakami. Biznesu nie da się prowadzić "po łebkach", o ile zależy nam na sukcesie. Taka, niestety, prawda.
Usuń